Rok

Minął rok, a mam wrażenie, że dalej tkwimy w martwym punkcie. Spacer po mieście przypomina mi scenę z zoombie, bowiem wszystko dookoła zamknięte, tylko ludzie chodzą, jakby bez celu, jakby przed siebie, jakby na oślep.

Przez rok nie zmieniło się nic. Nic się nie poprawiło. Od roku raczą nas statystykami, doniesieniami ze świata nauki i medycyny. Minął rok, a dla niektórych to wieczność, przez co ignorują zasady, ignorują dystans, ignorują mycie rąk. Ja od roku mam wrażenie, że utknęłam gdzieś w moim koszmarze. Tak bardzo tęskno mi za normalnością. Nie mam na myśli spaceru bez maseczki, ale po prostu zrobienia czasem czegoś, na co w tym momencie mam ochotę.

Pójść na spacer, do kina, czy nawet zakupy, bez uczucia strachu i lęku. Tymczasem gdziekolwiek nie pójdę, coś mi przypomina, że nie jest dobrze. Że nie ma wyjścia. Nie ma ucieczki. Nie można się obudzić.

Początkowo pandemię traktowano bardziej serio: puste ulice, auta z komunikatem „zostań w domu”. Na auta nie ma już kasy, a także zasobów ludzkich – chyba wszyscy policjanci oddelegowani zostali do tłumienia protestów w Warszawie. Zostań w domu – ale po byle drobiazg wyjść do sklepu to czysta przyjemność, zatem chodzą w tę i i tamtą stronę, ludzie chodzą jak bez mapy.

Czasem mam wrażenie, utknęłam w okopie. Każdego dnia okop umacniam przed intruzami, przed złem, przed zewnętrznym światem. Czy na tym to miało polegać? Czy na tym komuś zależało? Zerwać więzi, założyć łańcuchy i podporządkować?

Wczoraj podczas rozmowy telefoniczną z koleżanką mówiłam jej o jednym z tych ich ministrów, o indoktrynacji i praniu mózgu – nie uwierzysz, nagle mój telefon rozłączył rozmowę, wyświetlając komunikat „brak karty SIM”. Dziwne… Od stycznia karty nawet nie ruszałam, jak wsadziłam do telefonu, tak sobie siedzi. Siedzi bezpiecznie, telefon też w silikonowym etui. Telefon nawet porządnie nigdy nie upadł…. Taki error?! Skąd to?! Przypadek?! Nie chcę popaść w paranoję, ale… Ja w tym kraju fanatycznych katolików nie czuję się bezpiecznie. A Ty?

Piramida Maslowa kuleje i burzą się jej podwaliny – bezpieczeństwo…. Co będzie dalej? (Czy będzie?)

Tu, teraz…

Jakkolwiek byśmy nie liczyli jesteśmy od roku w pandemii. Od roku niektórzy regularnie myją ręce, zaś wszyscy znani z 1,5 metrowej swobody i przestrzeni życiowej introwertycy, cieszą się ze społecznego dystansu. W końcu nie muszę prosić, by w kolejce ktoś zszedł z moich pleców tylko dlatego, że tego nie lubię.

Od roku każdy dzień, każdy kontakt z drugim człowiekiem jest dla nas wielkim niebezpieczeństwem. Od tego czasu wielu z nas zmieniło sposób spędzenia wolnego czasu, niektórzy stracili pracę, biznes, inni bliskich, czy zdrowie. Czy nauczyliśmy doceniać to, co dla nas ważne?

Na to pytanie każdy powinien sam odpowiedzieć. Co (jeśli w ogóle) zmieniło się w moim życiu? Ja już zrobiłam takie przemyślenia: otóż ważne jest TU, TERAZ. Nie jest ważne ile dni w twoim życiu, ważne ile życia w twoich dniach.

Reasumując: nie ilość dni, lecz ich jakość się liczy. Nie chcę umartwiać się każdego dnia przez sprawy, na które nie mam wpływu. Nawet nie wiesz jakie to trudne. Jak trudno cieszyć się chwilą, kiedy ciągle myślisz o tych okrucieństwach życia codziennego, że przewrotny los w każdej chwili może zabrać ci to co dla ciebie najważniejsze.

Nie wiem na ile pandemia dołożyła mi tych trosk, a na ile po prostu tak już mam… Jednak już nie chcę tracić ani chwili.

Za tydzień do walki z depresją, jako grupa wsparcia do farmakologii wytaczam terapię. Albo ja ją przepędzę, albo już zawsze będzie mi nie po drodze z radością.

2020 – coś poszło „nie tak”

Choć tytuł tego wpisu jest nad wymiar twórczy i literacki [ironia], wystarczyłoby napisać „2020” – i co wówczas mamy przed oczami?

Zaczęło się niby tak niewinnie – konflikt w Iranie (USA-Iran, to już od zawsze będzie synonim konfliktu). Po czym przeszliśmy przez pożary w Australii – pokażcie mi kogoś, komu nie pękło serce na widok pustoszenia kontynentu – jego fauny i flory. Ja do dziś mam przed oczami te biedne zwierzaki, które ile sił próbowały ratować się od trawiącego wszystko ognia. Finał WOŚP – rekordowa zbiórka, wszyscy ci przeciwni partii rządzącej pokazali Owsiakowi ile znaczy jego pomoc.. Następnie spektakularnie, jeszcze w pierwszym kwartale roku pękła puszka koronawirusa – od skrajnego koronasceptycyzmu po nadgorliwe zapobieganie – w szpitalach brakowało środków ochrony osobistej, płyny dezynfekujące za bagatela 70 zł na Orlenie, po maseczki szyte z firanek. Pacjent Zero w Polsce, pierwsze zamknięte szkoły w Poznaniu, później lawina na edukację na odległość zarządzoną przez rząd. Lekarze on-line, czyli jak POZ walczy z wirusem.

Narodowa kwarantanna, stan zagrożenia epidemicznego po mieście jeździły auta nakazujące pozostanie w domu. W sklepach wojna o drożdże i papier toaletowy. Wielkanoc – zakaz przemieszczania. Śniadanie świąteczne on-line, zamknięcie siłownie, które na potrzeby sytuacji przekształcono w sklepy, kościoły i inne „dozwolone” miejsca. Przygotowanie do wyborów, wystąpienie premiera Morawieckiego, że nie ma czego się bać, że pokonaliśmy wirusa. Fall start. Tarcza antykryzysowa, bieda kraju.

Później akcja z siecią 5G i znowu od zachwytu do propagandy zła. Noszenie maseczek, nienoszenie maseczek. Zamknięcie granic, otwarcie granic, kwarantanna po przyjeździe, brak kwarantanny i znowu kwarantanna. Duda wygrywa wybory, Trump przegrywa wybory.

Piątka dla zwierząt – rolnicy najeżdżają na Warszawę. W tak zwanym międzyczasie ciągle strajkują przedsiębiorcy, wraz z nimi antycovidowcy. Nowy Minister Edukacji – wrze w całym kraju. Zaostrzenie przepisów antyaborcyjnych – cała Polska na ulicach. Do protestów kobiet dołączają wszyscy zdesperowani panującą władzą – LGBT, przedsiębiorcy, antyszczepionkowcy, rolnicy i wszscy inni „wkurzeni”.

Marsz niepodległości i „bitwa o Empik”, czyli jak zdewastować stolicę w pięć minut. Sztuka uciekania policjantów przed narodowcami. Marsze kobiet i hasło „zdejmij mundur przeproś matkę”.

Grudzień 2020 – pierwsze szczepienia na COVID-19 – rośnie społeczny bunt, społeczeństwo podzielone – skrajne emocje od ogromnego zachwytu, po teorie spiskowe.

O roku 2020 powstało wiele memów, każdy z nich lepszy od poprzedniego. Jako rycerz rzeczywistości walczący w dresie przed monitorem, mam tylko jedno podsumowanie tego roku, ale o tym za chwilę. Męczy mnie tylko jedno… w całym tym społecznym zamieszaniu, w buncie, w walce, w ograniczeniu serwisów informacyjnych do jednego tematu – co umknęło naszej uwadze? Co takiego się wydarzyło, o czym nie zostaliśmy poinformowani. Rząd i polityka jest takim tworem, w którym im więcej się dzieje, tym więcej jesteśmy w stanie przepchać spraw na lewo, bez zwrócenia niczyjej uwagi. Czy taki był cel? Co jeszcze pierdziutnie. Tworząc swojego mema na 2020 roku, zacytuję słowo klasyka:

Jest dobrze – wyjścia nie ma, jest wyjście – nie jest dobrze

Jest na tyle źle, że od kilku lat karty historii Polski po prostu zalewają się kolejnymi wpisami o strajkach, protestach i walkach w imię wolności. Staram się sobie przypomnieć ile jak dotąd przeżyłam tych strajków/protestów za władzy obcenej? Tak na szybko:

  • znany i szeroko komentowany strajk policjantów – ich masowe L4, strajk włoski;
  • protest nauczycieli i zachwianie edukacji;
  • protesty rolników;
  • strajk lekarzy i całej służby zdrowia;
  • strajki kobiet;
  • protesty w imię wolności osób LGBT;
  • protesty na rzecz niepełnosprawnych – okupacja sejmu przez rodziny z niepełnosprawnymi dziećmi;
  • protesty osób antycovidowych;
  • protesty przedsiębiorców.

Wyliczanka na szybko, odkopanie z pamięci kilku wydarzeń ostatnich w gruncie rzeczy miesięcy. Przerażające. Bowiem wśród tych olbrzymich, ogólnopolskich (ba! nawet ogólnoświatowych protestów – strajk kobiet – przecież z Polkami solidaryzują się osoby z całego świata), jest jeszcze masa tych, którzy nie poszli strajkować – bo się boją.

Strajk kobiet jest jednak przełomowy, bowiem toczy się w samym centrum szalejącej na całym globie pandemii. Jest wyjątkowy, bo już nie chodzi tylko o wolność, a o obalenie rządów PiS. Strajk, czy też protest nabiera rozpędu, ponieważ dołączają się do niego wszyscy oburzeni rządami partii Jarosława Kaczyńskiego. Tam już nie krzyczą haseł odnośnie praw kobiet, słynne transparenty „***** ***”, czy też te o tym, że kot może zostać, a reszta…

Nie oburza mnie wulgarność tych haseł, czy środkowy palec Joanny Lechockiej nie był równie wulgarny, jak słowo „wypie…”? Odnosi się do tego samego. Tłumacząc gest na słowa dokładnie o tym samym mówimy. Czy pokazanie środkowego palca (którym rzekomo drapała się pod okiem) zaraz przed godłem Polski jest mniej obraźliwe? Warto też przypomnieć sobie kontekst.

Uruchomiono „maryjne bojówki” – przypakowanych chłopców, którzy w imię wiary, której tak do końca nie rozumieją, bo ważne jest klepanie paciorków – bronią świętości kościołów. Przypakowani chłopcy marzą tylko by pójść na uliczny sparing, ale jak się uda przy tym dorobić jakąś ideę – są z tego bardzo dumni. I takim to sposobem elektorat PiS wyjął z szafek kije, gaz i różaniec – poszli na walkę. Kiedy zapytasz o co tak dokładnie chodzi – pewnie nie jeden z tych karków nie odpowie na to pytanie. Kto by się przejmował po co? Dlaczego? Ważne, że można użyć testosteronu, wstrzykiwane anaboliki znajdą ujście, prawda?

Media na całym świecie piszą o tym, jak w Polsce umiera praworządność, porównują nas do radykalnych, fundamentalnych odłamów Islamu. Przykre, bowiem każdy, naprawdę każdy radykalizm jest przekleństwem.

Obecnie w mniemaniu tych wszystkich proPiSowych ugrupowań jestem lewackim ścierwem, jednak przyznam, iż z dumą będę nosić te obelgi. Nie dam im satysfakcji przyporządkowania mnie do chorego, radykalnego ugrupowania. Nie dam im satysfakcji, że potulnie zgodzę się na życie pod pantoflem Jarka i kleru. A przez samo urodzenie, pochodzenie i zamieszkanie – nie mogą nazywać mnie na całym świecie prokatolickim radykałem. O nie! Na to nie pozwolę!

Andrzej Duda nie jest moim prezydentem. Nie głosowałam na niego. Nie popieram. Nie biję braw. Nie czekam na korzyści.

A jeśli będzie lockdown?

Właśnie się zastanawiam, czy wprowadzą nowy lockdown, bo jeśli tak, i jeśli odbędzie się kolejna edycja hot16challenge – to mój mózg nie wytrzyma rapujących polityków. Nie chodzi już o ich „rapy”, a bardziej o ignorancję, zakłamanie i infantylność. Sama akcja ma swój sens, jednak gdy dookoła widzę te kuriozalne sytuacje – jakoś idea akcji i wykonanie jej przez polityków jest po prostu rozwalające.

W Szczecinie budują kolejny kościół. Moja krytyka tego działania nie wynika z samej niechęci do instytucji kościoła. Warto przyjrzeć się tematowi bliżej. Jak podaje CBOS zaobserwowano spadek ludzi wierzących i praktykujących – najniższy od 20 lat. Z niemal 60 do 47 procent spada liczba wiernych, którzy regularnie uczestniczą w uroczystościach. Newsweek Polska mówi o zjawisku laicyzującej się Polski. Jednym z powodów, dla których się tak dzieje mogą być wypływające na jaw pedofilskie afery, które w ostatnich miesiącach zyskują większy rozgłos, przede wszystkim dzięki produkcjom braci Siekielskich.

Świadomi obywatele wiedzą o tych praktykach od dawna, od dawna w sieci można było oglądać zagraniczne produkcje reporterskie, w których to omawiane są zbrodnie KK (kościoła katolickiego), w mojej opinii produkcje te nabrały tempa wraz z kanonizacją Karola Wojtyły (to jest też kuriozalna sprawa, ale na inny dzień). Nie mniej jednak sama laicyzacja, czyli uniezależnienie od wpływów kościoła na życie społeczne, polityczne i kulturalne – ma sens. Z historii znamy krwawe zbrodnie KK. Znamy też sposoby i metody jakimi to KK i kult jednostki zyskał sławę. Wszystko to oblane krwią i nienawiścią, w imię wielkiej wiary.

Zanim zaczniemy głosić jedyną słuszną prawdę, skąpaną w krwi i złocie, poczytajmy o Sumerach – ich wierzeniach, może trochę Arystotelesa, może Platona o tłumaczeniu sobie świata. Jak widać, mimo iż wychowano mnie w wierze jestem agnostykiem. Nie zmienię ani podejścia, ani swojego życia. Po prostu pewne idee są dla mnie zbyt lakoniczne, aby mogły być oczywiste.

Nie mniej jednak wracając do zagadnienia budowy kolejnej świątyni moja argumentacja odnosi się do innych kwestii, a niżeli te związane z moim podejściem do wiary i instytucji jako takiej. Pomijając jej [wiary] zasadność, pomijając zbrodnie KK, pomijając fakt czy warto, czy chcemy, naprawdę… czy kolejny kościół w dobie pandemii jest nam do życia potrzebny? Czy w dobie brakujących respiratorów, w dobie przepełnionych szpitali, braków kadrowych i stania u progu kryzysu gospodarczego – to właśnie kościół zbawi nas od problemów? Czy kościół zastąpi respirator? Czy kościół jako budynek zastąpi nam szpital? No właśnie NIE!

Kiedy to wszyscy robili rapy, przekazywali kasę na służbę zdrowia. Kiedy to każda osoba z odrobiną umiejętności, tkanin i maszyną do szycia przekazywała maseczki dla medyków – co zrobił kościół? NIC! Co na to Rydzyk? Już na samym początku pandemii wyrywał hajs od ludzi na dofinansowanie RM.

Jak widać temat jest wielowątkowy, a moja frustracja ciągle nakazuje przytaczać nowe fragmenty idiotyzmów rzeczywistości. Należałoby to jakoś spuentować, zatem…

  1. Nowy kościół jest idiotycznym pomysłem, gdy za rogiem jest już jakiś inny.
  2. Nowy kościół i tak będzie świecił pustkami (badania CBOS i ogólne odczucie).
  3. Nowy kościół jest wydatkiem nieuzasadnionym, w czasach kryzysu.
  4. Nowy kościół podczas pandemii powinien ustąpić miejsca dla służby zdrowia.
  5. Środki na nowe kościoły mogłyby być rewelacyjną cegiełką na zakup sprzętu medycznego, doposażenie, doinwestowanie w infrastrukturę służby zdrowia.

Kaczyński zrobił „Piątkę dla zwierząt”, ja natomiast 5 postulatów na nie!

hybryda to nie tylko auto

Kiedy nieufny szef decyduje się na powrót do pracy w trybie hybrydowym – wiedz, że pandemia ma się dobrze. Tak właśnie jest z moją szefową, która śmiała skomentować pracę podczas poprzedniego lockdown’u, że nie ma pewności, czy jej pracownicy na pracy zdalnej pracują. Wystarczyłoby, gdyby raz, czy dwa razy wyszła z tej swojej otchłani, czarnej dziury i lochu, przeszła się po pokojach, porozmawiała z pracownikami i ujrzała jak wygląda praca urzędnika. Praca ta nie polega na tym, że regularnie co pięć minut muszę wciskać przycisk na komputerze, który w magiczny sposób uchroni świat przed złem. Praca urzędnika nie polega na regularności pewnych czynności (z wyjątkiem porannej kawy). Jako, iż jestem młoda stażem jestem dość porywcza, z racji tego, iż wykonuję zadania w sezonie dosyć intensywne, nie mogę odkładać roboty na później. Jednak starsze koleżanki mnie fascynują, dlaczego? Otóż pisanie protokołu kontroli przez 7 dni (7 dni roboczych x 8h pracy), jak dla mnie świadczyłoby o mojej opieszałości, nieudolności i braku zaangażowania, przecież ile trudu jest w zaznaczeniu tabelki „spełnia”, „nie spełnia”? Ja protokoły kontroli doraźnych ogarniam w dwa dni, w tym jeden dzień to dzień kontroli, drugi zaś to protokół, notatka i pismo do zainteresowanych, w gratisie w przerwie wrzucam protokół na BIP. O 15:15 koleżanki są już w płaszczach gotowe do wyjścia, kiedy ja komputer wyłączam o 15:30. Takie podejście grozi określeniem „stachanowca”. Oprócz nazwaniem ciebie przodownikiem pracy, poganiają do wyjścia.

Wracając do nieufnego szefa, jej brak ufności może wynikać z niewiedzy – jak wygląda praca w urzędzie. Odpowiedź jest prosta – tak samo wygląda w domu. Ci, którzy mało robią w biurze, tak samo mało, powolnie i bez spiny pracują w domu. Mnie nieco zabolała ta jej podejrzliwość, bowiem podczas poprzedniej pracy zdalnej pracowałam bardzo intensywnie. Jednak, czasem szef nie wie jak wygląda twoja praca.

Akurat dziś wzięło mnie na przemyślenia. Akurat dziś, kiedy głowa nabita jest tysiącem myśli. Wszystkie krążą wokół wirusa, pracy, rodziny, problemów i dezorientacji. Postanowiłam, iż przeprowadzę rejestr zdarzeń pracy zdalnej: każdy telefon, każdy mail, każde zadanie opiszę w kalendarzu – tak, jak to czyniłam poprzednim razem. Tak, żebym miała kontrargument do niesłusznych osądów. Na co mi to? Na co mi to skoro i tak nikt mnie o zdanie nie będzie pytał? Na co mi to, skoro nikt nie liczy się z moim zdaniem? Cóż… dla mojego spokoju. Dla mojego poczucia dobrze przepracowanego czasu zdalnego. Dla mnie – a to chyba najważniejsza osoba, przed którą mogę się tłumaczyć.

COVID – srowid i spęd wyszedł bokiem

Ostatnio nawet się ucieszyłam, że wybuchła ta pandemia, że niektórzy w końcu zaczęli myśleć o tym, co jest „czyste”, „higieniczne” i żeby myć i prać wszystko, co tylko można. W końcu faza, na którą cierpię od dzieciństwa udzieliła się innym. Wszyscy dookoła zabrali się za mycie, pranie i myślenie „kto tego przede mną dotykał”. Jedna z reklam rogali bardzo przemawia do mnie w tym kontekście. Jak dotychczas myślałam, że jestem jedną, jeśli nie jedyną z takim myśleniem. Miło na sercu, jeśli w końcu chociaż garstka z nas będzie miała podobny styl myślenia, lekko zatracający o fobię, może psychozę, ale to miłe, że nie jesteś jedynym takim ewenementem na skali świata.

Mimo nagłaśnianej w mediach pandemii, mimo lęków i fobii nie jednej stąpającej po tej ziemi osoby – zorganizowano ogólnopolski spęd w Stolicy. My, jako przedstawiciele swoich województw dostaliśmy polecenie wyjazdu na „naradę”. Oczywiście z mojej strony pojawił się bunt, pojawiła się obawa (inni także zgłaszali takie sugestie, ażeby spotkać się on-line), nie mniej jednak rozkaz poszedł z góry. Posłusznie więc ruszyłam na spotkanie, które trwało może 3 godziny, a żeby się tam dostać jechałam ponad osiem pociągiem [sic!].

Zachwalałam wszelkie możliwe standardy bezpieczeństwa, flaszka odkażacza, mycie rąk (chwile przed Stolicą w PKP nie było wody – czemu mnie to nie dziwi), robiłam wszystko, co w mojej mocy. Po spotkaniu grzecznie wróciłam do domu, spotkałam się z rodziną, byłam u fryzjera, poszłam do pracy, wróciłam po pracy, zrobiłam zakupy, rozmawiałam z koleżanką, korzystałam z windy, płaciłam gotówką, dałam buziaka dla P., no i trzy dni po powrocie, dokładnie w dniu moich urodzin wiadomość e-mail zabiła mnie na miejscu: jedna z koleżanek, która też uczestniczyła w tym spędzie ma COVID-19. Natychmiast odesłano mnie na pracę zdalną. Natychmiast musiałam się spakować i czym prędzej iść do domu. Zadzwoniłam więc do znajomej, która pracuje w Sanepidzie pytać co dalej, odpowiedź: „czekać”.

OK. czekam. Czekam. Czekam. Nikt nie wie ile czasu będę oczekiwała na dalsze wskazówki. Mierzę temperaturę, bowiem niefortunnie się zdarzyło, iż od niedzieli trawi mój mózg migrena – nic wielkiego, zdarza się wręcz regularnie, jednak co sobie nawbijałam do łba to moje. Z racji, iż jestem typem z depresją lękową (leczenie przynosi korzyści), czasem jednak są sytuacje, które mimo leków potrafią sponiewierać, jak na przykład ta… Wczoraj więc wzięłam lek wspomagający, żeby nie nakręcać się w tej panice. Nie wiem, czy wiesz, ale nasze mózgi są wspaniałe. Im większa wyobraźnia, im więcej bodźców, im więcej negacji – tym więcej generują niesnasek.

W chwili obecnej mam zamiar wykorzystać czas oczekiwania najlepiej jak potrafię – praca, książka, hobby. Tyle w temacie. A dla wszystkich podróżujących i udających się na spędy wszelakie dodam: „Czy warto było szaleć tak?”

trzy razy es…

Słabo sypiam. Mimo tych cudownych tabletek na sen – ostatnio gorzej mi to wychodzi. Mam wrażenie, że myśli w mojej głowie się kłębią w ciągu całego dnia, a nocą pokazują swoją rozciągłość – od zwoju do zwoju, od lewej do prawej, od dołu do góry. Tak sobie wizualizuję ten swój niepokój senny. Budzę się, kręcę i wiercę. Nim porządnie zamknę oko najpierw wibruje budzik na ręku, a później w telefonie. No właśnie, a może i całkiem prawdopodobnym jest, że to są moje źródła problemów? Popadam w dziki stan niepokoju, kiedy nie pamiętam, czy ustawiłam budzik. Boję się, że zaśpię, nie zdążę, a szefowa będzie miała w końcu powód by się mnie pozbyć. Ona tylko na to czeka, żeby mnie wroga władzy nieco utemperować.

Ostatnimi czasy straszą zwolnieniami, niby obawiać powinni się emeryci i ci z prawem do emerytury, jednak ja też czuję zgrozę na plecach. Choć głośno nie komentuję ani partii rządzącej, ani szefa wszystkich szefów, to po prostu mnie nie lubi, bo jestem myśląca, nieco zaradna i zaangażowana. Ona tylko czyha, aż mi się nóżka powinie. Zatem ja staram się robić wszystko, żeby tak nie było. W związku z czym – słabo sypiam, a moja głowa nabita jest bredniami, aż boli.

Chyba nie będzie tu nic dziwnego, jeśli powiem, że potrzebuję spokoju. Z uwagi na zaoszczędzony urlop dzięki pracy zdalnej i pieruńskiej pandemii, która pokrzyżowała większość wiosennych planów, chyba na swoje urodziny porzucę wszystko i zainwestuję w weekendowy wyjazd dla lenistwa. Taki wyjazd, żeby nie myśleć, nie martwić się i nie przeżywać. Czuję się jak w „Dniu świra” i powiem potrzebuję odpocząć.

Jestem spięta, jak sparciała gumka w majtkach. Dlaczego? Bo chyba ja już tak mam, że przez jakiś czas daję z siebie 100%, a później przychodzi kryzys i osłabienie. Trzeba mi więc suplementów, spoczynku i snu, czyli pakiet 3xS. Taki sobie zrobię urodzinowy prezent. Obowiązkowo i koniecznie, a i przede wszystkim przy odrobinie szczęścia przywlekę do domu monsterę, bo ciągle ją tylko chcę i teraz będzie czas, by się nią zająć.

Ah… lato się kończy, a mieszkanie dalej nie odmalowane.

Cisza

Dawno nie miałam o czym pisać. Frustracja sięgnęła niewyobrażalnego poziomu: raz ta rzekoma demokracja, raz protesty – a to kolorowi, a tu tęcza, a tu zwolennicy władzy, to przeciwnicy, ciągle coś. W dodatku mamy upalne lato, mój mózg nie ogarnia całej tej pandemii, wysokich temperatur, statystyk i wyjących syren: to straż, to pogotowie, to innym razem policja bije… Serio? Tyle tego wszelkiego syfu dookoła, że ja po prostu wysiadam z tej kolejki. Niech się dzieje beze mnie.

W minionym tygodniu pozbyłam się ubrań i innych tekstyliów zupełnie mi niepotrzebnych. Szafa przy okazji zmieniona na nową, mniejszą i przy okazji stoi w nowym, dogodnym dla niej miejscu. Z racji życia w dużym mieście, to w związku z wielkim metrażem i łóżko musiało zmienić swoje miejsce (coś za coś) i co mogę powiedzieć? Była to najlepsza decyzja, bo w końcu lubię swoją sypialnię, w końcu lubię tam odpoczywać – mamy progres po pięciu latach pokochałam swoje mieszkanie.

Wszystko to, co obecnie ma miejsce nieco mnie przeraża. Wróciłam do pracy. Nie wiem czy wirus jest, czy go nie ma, ale te wszystkie babcie w pracy tylko o tym gadają. Mam dużo zaległości, porządkowania dokumentów i bieżących spraw. Ubieram słuchawki i dziubię. Z racji upałów puszczają nas wcześniej. Brak klimy ma swoje zalety.

Dziś wysiadam, bo potrzebuję ciszy na tyle, na ile jest to możliwe.

Kim jesteś dla PKP, czy podróż w czasie pandemii

Jako dziecko cierpiałam boleści i katusze w podróży, z racji choroby lokomocyjnej – myślę, że każde dziecko w mniejszym lub większym stopniu miało do czynienia z tym wstydliwym syndromem. Z czasem jakoś mi przeszło, a sama podróż niezależnie od środka lokomocji działa na mnie usypiająco. W dorosłym życiu często przyszło mi podróżować w celach służbowych, co nie ukrywam z jednej strony lubię – nowe miejsca, poznani ludzie, czasem wielkie osobistości i inaczej spędzony czas, a ponadto wszystkie te rzeczy, których nie możemy zaplanować, które okazują się niesamowitym doznaniem.
Z racji tych moich służbowych podróży, do odległych miejsc naszego kraju – korzystam z przejazdów kolejowych, konkretnie znane i nie-lubiane PKP. Wiesz jak to jest mieszkać w Szczecinie i jechać chociażby z Warszawy? Same nieprzyjemności: latem brak klimatyzacji, zimą brak ogrzewania, brak wody, brak mydła i brak świeżego powietrza – już mnie nie zdziwi.
W ubiegłym roku w czerwcowy upał jechałam do Warszawy, klimatyzacja wysiadła za Choszcznem, a toaleta, którą nazwałam „latryną” przypominała swoim wystrojem i rozwiązaniami technicznymi tę z czasów komuny (się twierdzić, iż owa latryna nawet gdyby mogła nie byłaby świadoma, że komuny już nie ma). Wodę w owej toalecie należało pompować pedałem, ale próżne starania bowiem nie było już nic od Poznania. Podróż ta trwała około 9 godzin, ponieważ był objazd, wypadek i trzeba było nam nadrobić drogi. W okolicach Łowicza otrzymaliśmy po butelce wody mineralnej tak gorącej, jakby prosto z czajnika wlano do butelek.
Innym zaś razem od samej Warszawy do Szczecina jechałam bez ogrzewania, cóż było rześko – jak to w grudniu bywa. Nie mniej jednak istotna była moja ostatnia podróż, kiedy to wracałam pociągiem relacji Lublin – Szczecin, stacja Warszawa Centralna wsiadam, jest duszno, na dworze, w wagonie, nie ma światła, ludzie tłoczą się na korytarzu (bowiem w dalszym ciągu nie mamy systemu jedne drzwi wejście, drugie wyjście, bo po co, lepiej urywać sobie ręce i zgniatać biusty na szybie). Pierwsza podróż w czasie pandemii, o której tak wszyscy mówią i straszą, i kary wlepiają za brak maseczki. Tłoczę się z innymi towarzyszami niedoli. Zastanawiałam się, czy ktoś w ogóle zauważy, jak zemdleje? Robią mi się mroczki, płytki oddech i to niespokojne ciepło. Idę jakby taranem szukając swojego miejsca. Nie patrzę na nic odchylam maseczkę, w moim przedziale nikt jej nie ma – nikt nie zwróci uwagi. Pierwsze co siadam, pryskam dłonie sprayem dezynfekującym i piję kupioną na dworcu colę. Po chwili doszłam do siebie, wtoczyłam bagaż na górę, zakładam maskę i obserwuję ludzi którzy będą ze mną podróżować. Jak już wspominałam, nie mieli masek – postanowiłam być porządną, założyłam maskę, a niech robi się grzyb, niech robią się pryszcze, niech się pocę, a okulary nie parują, żeby tylko ta cholera COVID-19 się nie przypałętała. I co? Okazuje się że klimatyzacja nie działa. Ktoś z przedziału obok pyta konduktora czy on może coś z tym zrobić. Rozmowy milkną.
Po pewnym czasie konduktor dociera z kontrolą biletów, pytam czy chociaż otworzy okno, powiedział że zaraz przyjdzie – do Szczecina nikt nam okna nie otworzył. Poszłam do WC – po tym jak ujrzałam ten syf i brud – odechciało mi się tego, za czym tam przyszłam, stwierdziłam, że chociaż ręce umyje – to też stało się iluzją, bowiem wody w kranie nie uświadczysz. Jako wegetarianka poczułam się jak bydło jadące na rzeź.
Teraz, kiedy tak sobie myślę, ok. Syf w toalecie robią podróżni, jednak dlaczego ja muszę cierpieć za innych ludzi? Ja nie jestem Jezusem, żeby znosić męki za innych! Czy ciężko PKP sprawdzić wagon przed rozpoczęciem podróży? Czy ciężko postarać się o fundusze na nowe tabory kolejowe? Czy ciężko zatrudnić kogoś, kto miałby za zadanie posprzątać toalety w czasie jazdy? Ciężko wykalkulować ile wody ilu pasażerów na jaką trasę może być niezbędna? Ciężko dolać mydła w czasie podróży? Czy ciężko traktować człowieka, jak człowieka?
Po takich podróżach, jak te po wejściu do domu pierwsze co idę pod prysznic, zraz po tym próbuje oczyścić też i nos i wiesz co, po Woodstocku nie wracasz taki brudny jak po podróży PKP.
Ostatnia moja podróż trwała 7 godzin i 26 minut. Niby nie długo, ale wiesz kiedy w Warszawie czujesz że musisz bo pęcherz i rozsadzi, i tak z nim jedziesz w upale przez tyle czasu – nic miłego.
Koniec końców byłam na tyle zrezygnowała, że i zrezygnowałam z maseczki, stwierdziłam, że w pociągach jest taki syf, że żaden COVID nie wytrzyma w faunie i florze wagonów PKP. I pytanie kim jesteśmy dla PKP – tylko kolejną stówą za bilet…