Moja „przygoda” z pracą była tradycyjna, bowiem na początku zaczynałam jako młodziak, bez wytchnienia, bez ambicji, bez konieczności – przy zbiorze truskawek. Typowa sezonówka przy której nie zarobiłam kokosów, bo to pogoda była byle jaka, to znowu przeszkadzało mi robactwo, albo też chęć na podjadanie zbiorów była tak silna, że przy każdej kobiałce znaczna część ginęła w moim żołądku. Tu można powiedzieć, że „przejadałam kasę”.
Na studiach znowu nie było kolorowo – sporadyczna praca w marketach: inwentaryzacja, wykładanie towaru, promocje itp. Solarium – dobrze pamiętam 3,50 za godzinę i jeszcze „na czarno”. Raz nawet zdarzyło mi się pilnować pięcioletniego chłopca z ADHD, który uspokajał się jedynie przy telezakupach, po tych paru godzinach z nim wiedziałam, że mam kręgosłup – zwłaszcza po łapaniu go, kiedy skakał z komody wprost w moje ramiona.
Pewnego razu mając dość marketów, dzieci i ulotek zdecydowałam, że poszukam pracy „stabilnej” – tak mi się przynajmniej wydawało. Zatrudniono mnie jako doradcę ds. mody w jednej, zagranicznej sieciówce. To była normalna robota, jako kasjer-sprzedawca, to też wykładanie towaru, metkowanie, sprzątanie, zmienianie ekspozycji oraz doradzanie innym babom, w czym im lepiej (i absolutnie nie gorzej!) – byleby podnieść sprzedaż. Praca w sieciówce, która miała swoje zasady wyciskała ze mnie siódme poty. Dużo wtedy schudłam, dużo też płakałam,bo żeby wyjść na swoje trzeba było pracować po 12 – 14 godzin dziennie, a przede wszystkim znosić fochy i humoru kierowniczki, co w połączeniu z trwającą sesją egzaminacyjną dawało piękny misz masz depresji i melancholii.
Po sklepowych przebojach, kiedy o modzie wiedziałam więcej niż Versace, Chanel i Dolce&Gabana razem wzięci przedsięwzięłam dyżurowanie w akademiku – tak! Byłam portierką/recepcjonistką. W całej tej pracy najgorszą moją zmorą nie były zmiany, lecz alarm przeciwpożarowy. Brać studencka nader często uruchamiała alarm – spalony obiad, spalony papieros,czy nawet aerozol (jakikolwiek!) potrafił uruchomić alarm. Po 30 sekundach czujki, gdy się jej nie wyłączyło, informacja o pożarze „wędrowała” do Straży Pożarnej, co skutkowało odwoływaniem całego zamieszania i pisania raportu, jakbym miała bić się jeszcze w piersi, wykrzykując „mea culpa, mea maxima culpa!”. Dlatego czasami bałam się iść na obchód, czy do toalety. Doprawdy nawet awanturujący się, pijani, czy też ewentualni samobójcy wśród studentów nie byli mi aż tak straszni jak te cholerne czujki, jednak nim się z nimi oswoiłam i zrozumiałam, że nie jestem ich więźniem – skończyłam współpracę.
Nadszedł ten dzień, kiedy dumnie z dyplomem ukończenia studiów, z tytułem magistra chciałam zawojować świat. Wydawało mi się, że świat stoi do mnie otworem – i stał, ale ten otwór zowie się DUPA i wcale nie był to mój cel. Wysłanych aplikacji nie jestem w stanie policzyć, pewnie tylko stanowię plik w bazie danych, do którego nikt nie raczył spojrzeć. Nie liczyłam też tych rozmów rekrutacyjnych, łącznie z tą w pracy-moich-marzeń, gdzie uświadomili mi moją wadę wymowy. Nie mniej jednak sukcesem jest to, że w ogóle tam byłam i mogłam zobaczyć jak to wszystko wygląda od środka (właściwie od dupy strony).
Dopiero maj uświadomił mi, że muszę osiągnąć stabilizację, co prawda, gdy jest źle każdego dnia, codziennie to też jest pewnego rodzaju stabilizacja, ale mnie chodziło o coś bardziej pozytywnego.
Chyba był to 22 maj, kiedy w upalny dzień spakowałam papiery i ruszyłam do PUP’u. Zaginęłam tam w gąszczu informacji o sobie i wpisywaniu swojego numeru PESEL milion pięćset sto dziewięćset razy. Wiedziałam, że stricte zawodowego doświadczenia nie mam, więc zdecydowałam się podjąć staż (z miesięcznym wynagrodzeniem 930,75 zł – i to był przedsmak stabilizacji).
Udało mi się trafić na ostatni dzień „rozdawania” staży. Przyjęli mnie! (a mogli tego nie zrobić). Przybyłam do spółki z o.o., która specjalizowała si,ę w realizacji projektów edukacyjnych z EFS. Prezes szybko zobaczyła, że będą ze mnie ludzie, co rusz, co krok dostawałam nowe, straszniejsze, mniej zrozumiałe zadania. W pracy udawałam, że wszystko jest ok, w domu natomiast pozwalałam sobie na przelewanie łez i ponowną frustrację. Wtedy przypominałam sobie, że stan kiedy szukałam pracy był gorszy. Po 3 miesiącach wypruwania sobie żył – decyzją zarządu przerwano ze mną staż, by zatrudnić mnie na etat, na umowę o pracę (swoją pierwszą), dobrze pamiętam każdy szczegół z tego dnia.
W pracy tej poznałam gromadkę fajnych osób – na jednych można było polegać na innych mniej, ale mimo wszystko byli to ludzie, którzy czegoś mnie nauczyli. Przede wszystkim samozaparcia w realizacji powierzonych zadań.
Czasami też było tak źle, że szukałam innej roboty, jakiejkolwiek byleby nie tam. Największe apogeum przypada na ostatni rok po zmianie prezesa, kiedy nowa prezes (której mąż jest z zawodu dyrektorem), zwolniła połowę pracowników, a ich obowiązki i kilka nowych – dawała mnie, za marne grosze.
Kiedy robiło się naprawdę gorąco miałam ochotę sobie umrzeć, tak po prostu tu i teraz. Umowę miałam na czas określony – do 31 marca, więc już od grudnia odliczałam – ile jeszcze?!
W lutym wysyłałam aplikację za aplikacją, bez większych rewolucji. A każdy dzień w pracy był moim umieraniem. Na rogu ulicy, z którego widać było już ten paskudny budynek bolał mnie żołądek i serce, czasami ból był tak duży, że nie mogłam oddychać, a mijał po 8 godzinach, zaraz po tym jak zamykałam za sobą drzwi biura. Szefowej mojej doskwierał chyba ból dupy – nie wiem, która z nas cierpiała bardziej.
30 marca wiedziałam już, że mam NOWĄ pracę, którą zacznę od 1 kwietnia – tylko „stara” (że tak ją pieszczotliwie nazwę) miała ciągłe plany i marzenia co ja mam jeszcze dla niej zrobić. Po moim odejściu byłam bombardowana mailami, SMS’ami, nieodebranymi połączeniami. Treści wiadomości miały charakter szantażu, z którego później już nic sobie nie robiłam.
W nowej pracy dałam się poznać jako osoba zdolna i przede wszystkim zaangażowana, choć w większości z tych zadań była dla mnie nowa i musiałam uczyć się „pracy do pracy”, czyli jak pracować – i to się opłacało.
Zauważam, że nam młodym ludziom często brakuje nie chęci, czy zaangażowania, ale wartości, które będą nas pchały do góry. Wydaje nam się, że możemy wszystko, że osiągnęliśmy tak wiele, że nikt i nic nie stanie nam na drodze do szczęścia. Jednak chcemy żeby ta droga była łatwa, przyjemna, żeby w pracy nas szanowano i żeby móc pozostać sobą. I to jest nasz błąd. Zanim zrozumiałam wartość siebie i tego co robię, dawałam się zaharowywać, okradać, a nawet czasami zeszmacić, ale to mi pomogło uszlachetnić samą siebie, to kim jestem i jaka jestem. Niektóre swoje cechy musiałam wyeliminować, inne zaś wypielęgnować i otulić w piękne szaty.
Ta wytrwałość i motywacja płynęła we mnie, bo miałam taki wzór w domu. Jednak dziewczyna z „klasy robotniczej” wiedziałam, że praca przede wszystkim ma mi zapewnić byt, następnie umożliwić mi samorealizację, a potem dać czas i natchnienie do realizacji swojego hobby.
Każdemu tego życzę, bo bluzgi i frustrację można wyładować w domu – i pokazać, że jest się twardą sztuką i nie łatwo cię wyprowadzić z równowagi! Praca uszlachetnia! Lenistwo uszczęśliwia, ale rachunków nie opłaca!